Największym skarbem reżysera pozostaje kapitalny Jake Gyllenhaal – wychudzony, blady jak kreda, z przetłuszczonymi włosami i świdrującym spojrzeniem. Jego Lou to Freddy Krueger amerykańskiego
Przypadek Lou Blooma nadawałby się do opisania zarówno w poradniku motywacyjnym jak i podręczniku psychiatrii. Self-made man i socjopata, energiczny przedsiębiorca i bezkrytyczny konsument mass-mediów, drobny bandzior przemawiający żarliwie w korponarzeczu – słowem, bohater na miarę dziwnych czasów, w jakich przyszło nam żyć.
Wyposażony w radio-nasłuch na częstotliwości policji, GPS oraz kamerę wideo Lou (Jake Gyllenhaal) krąży nocami po Los Angeles w poszukiwaniu sensacji. Uwiecznia na taśmie rozboje, zabójstwa i wypadki, a potem sprzedaje je lokalnej telewizji. Jest krew – jest news, powtarza wydawczyni wiadomości Nina (Rene Russo), zachęcając bohatera, by dogłębnie penetrował obiektywem sceny zbrodni. Ambitnemu Lou nie trzeba dwa razy powtarzać. Jeśli trzeba, zrobi zbliżenie na twarz konającego mężczyzny albo będzie taszczyć zwłoki z miejsca na miejsce w trosce o efektowną kompozycję kadru. Kwestią czasu wydaje się, kiedy dla zdobycia materiału sam zacznie nakręcać spiralę przemocy.
Czwarta władza – moralnie zbankrutowana, żerująca na najniższych instynktach, wpatrzona wyłącznie w słupki oglądalności – to w Hollywood etatowy chłopiec do bicia. Wystarczy wspomnieć chociażby "Sieć", "Miejski obłęd", "Zaginioną dziewczynę" czy nawet obie części komediowej "Legendy telewizji". Różnica między wymienionymi filmami a "Wolnym strzelcem" polega na tym, że tutaj bohaterem nie jest profesjonalny reporter, lecz świr z ulicy, który za parę dolców kupił w lombardzie amatorską cyfrę. Dla debiutującego za kamerą Dana Gilroya to punkt wyjścia do dosadnej lecz grubo ciosanej i w sumie mało oryginalnej satyry. W efekcie postaci dziennikarzy (zdesperowana, goniąca za ekscesem Nina oraz oburzony jej nieetycznym zachowaniem współpracownik) do samego końca nie wychodzą poza szablon, z którego zostały wycięte.
"Wolny strzelec" najlepiej sprawdza się jako sugestywny portret przeżartego grzechem, pogrążającego się w paranoi Los Angeles. Gilroy do spółki z operatorem Robertem Elswitem (Oscar za "Aż poleje się krew") potrafi fenomenalnie uchwycić oddech metropolii – puste przestrzenie, rozświetloną neonami pajęczynę dróg i autostrad, szare, zabudowane byle jak ulice. To idealne otoczenie dla rozkwitającego w drugiej części filmu wątku kryminalnego, zwieńczonego napompowanym adrenaliną pościgiem samochodowym.
Największym skarbem Gilroya pozostaje jednak kapitalny Jake Gyllenhaal – wychudzony, blady jak kreda, z przetłuszczonymi włosami i świdrującym spojrzeniem. Jego Lou to Freddy Krueger amerykańskiego snu – gotowy na wszystko potwór, któremu trudno kibicować, ale nie sposób odmówić demonicznego uroku. Postać w sam raz skrojona pod gusta lubiącej aktorskie metamorfozy Akademii. Benedict Cumberbatch i Michael Keaton powinni się mieć na baczności - do przyszłorocznej oscarowej sztafety dołączył właśnie groźny konkurent.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu